Przypłynęliśmy do Hornsundu 12 czerwca – zatem dzisiaj mija równo pierwszy miesiąc naszego pobytu na stacji i w Arktyce. Z tej okazji przeczytałam sobie mój wpis z bloga podsumowujący pierwszy miesiąc na stacji 7 lat temu. Pełen był dziecięcej radości odkrywania nowego świata pełnego nowych ekscytujących zabawek. W sumie… to wiele się nie zmieniło.
AUTOR: Anna Nadolna
Materiał pochodzi z bloga https://mrozonekopytka.blogspot.com/
Pierwszy miesiąc minął ekspresowo – wiedziałam, że tak będzie. Wszak jestem już doświadczonym polarnikiem (ha, ha…). Zastanawiałam się natomiast, jak to będzie przyjechać tutaj po raz drugi. Spędziłam tu rok mojego życia, więc przeczuwałam, że ciężko będzie się czymś jakoś szczególnie zaskoczyć – przynajmniej w zakresie spraw dnia powszedniego. Nie spodziewałam się już tego cudownego dreszczu ekscytacji, który przeżywa się przy tym jakże zawsze magicznym „pierwszym razie”.
Arktyka lubi jednak zaskakiwać.
Kiedy 12 czerwca rano wyszłam na pokład dziobowy Horyzonta II, mój uśmiech nie zmieścił się na twarzy, a do serca wlała się fala gorąca. Zabiło mocniej. Przed oczami, oblane słońcem, malowały się spiczaste wierzchołki dobrze znanych mi szczytów, a u ich stóp – dawno niewidziany polarny dom. Trudno opisać to uczucie. W ciągu sekundy poczułam się, jakbym w ogóle stąd nigdy nie wyjechała. Stado motyli zawirowało mi w brzuchu. Hornsund!
Odkryłam też, że przyjemność sprawia mi obserwowanie polarnych „świeżaków”, kiedy piszczeli z zachwytu na ten widok i jak przeżywali to, że zaraz będzie desant na ląd. Ich radość, zaskoczenie i dziki entuzjazm na widok PTSów, pontonów, gór, stacji. Przypomniało mi to moje własne emocje, kiedy byłam na ich miejscu w 2017 roku. Śmieje się, kiedy widzę ich zdziwione miny i wielkie oczy, kiedy jako stara doświadczona polarniczka (ha! ha!) opowiadam, co tu się za chwilę będzie działo albo skąd się coś wzięło. To całkiem fajne uczucie.
A dreszcz ekscytacji? Okazało się, że też wciąż jest. Kiedy wpadam z wielkim plecakiem do stacji i idę prosto do mojego (MOJEGO!) pokoju, w którym nadal wisi ten sam drążek, który Qba „Ojciec” przekręcał mi w pierwszym tygodniu naszego pobytu, a w szparze pod oknem nadal jest upchany kawał bandaża (bo mi wiało zimą…). Chodzę po stacji i z biciem serca odkrywam, że tabliczki na pokoje, które zrobiłam podczas mojego zimowania, nadal tutaj wiszą. Patrzę na miny nowych polarnych dzieciaków, kiedy je oglądają i mówią „jakie fajne!”, a ja mówię, że to ja je zrobiłam. Analizuję szczegóły. Czy to nowa kanapa w mesie? Tej lodówki tu nie było, bo stała gdzie indziej („za moich czasów…” ha! ha!). Ta wykładzina? Zmienialiśmy na mojej wyprawie. W kanciapie u mechanika przemeblowanie… itd.
Jestem tu po raz drugi, ale w pewien sposób znów po raz pierwszy. Jest nowa ekipa – moja nowa rodzina na najbliższy rok. Jestem w trochę innej roli. To ja tym razem udzielam wskazówek innym, dzielę się moim doświadczeniem i pomagam odnaleźć się na miejscu. Kiedy przyjechałam na stację po raz pierwszy w 2017 roku, czułam się na początku jak w gościach – o wszystko pytałam i głupio cokolwiek było mi zrobić bez uzgodnienia ze „zjeżdżającą” ekipą. Tym razem od pierwszego kroku na lądzie byłam u siebie.
Poza tym, przez ten pierwszy miesiąc odkryłam, ile jeszcze jest rzeczy, których wcześniej tutaj nie zrobiłam i w ilu miejscach nie byłam. Lista wciąż się wydłuża! Ale fajnie! A o tym co jeszcze się działo przez ten pierwszy miesiąc, chyba napiszę Wam w kolejnym poście, bo ten zrobił się już przydługi.