Kluczowym elementem dobrej prognozy są dane, w przypadku prognoz opracowywanych w IMGW – dane na temat warunków atmosferycznych i hydrologicznych. Źródłem tych informacji jest rozległa sieć pomiarowo-obserwacyjna, która musi funkcjonować bezawaryjnie 24 godziny na dobę, 365 dni w roku. Dbają o to pracownicy Centrum Hydrologiczno-Meteorologicznej Sieci Pomiarowo-Obserwacyjnej. W trakcie gwałtownych zdarzeń, takich jak powódź, ich obecność w terenie jest niezbędna. W rozmowie na łamach Obserwatora opowiedzieli o wyzwaniach, trudnościach i emocjach, które towarzyszyły im każdego dnia walki z wysoką wodą.
Rafał Stepnowski: Na czym polega praca zespołu pomiarowo-serwisowego w czasie powodzi?
Mateusz Krupa: Dane z sieci telemetrycznej są niezwykle istotne zarówno dla nas w IMGW, jak również dla odbiorców zewnętrznych – mam tu na myśli przede wszystkim wybrane jednostki biorące udział w zarządzaniu kryzysowym. Wiele jednostek administracji publicznej posiada opracowane Plany Operacyjne Ochrony Przed Powodzią, które uruchamia się w momencie osiągnięcia określonego stanu wody na danej stacji hydrologicznej. Dlatego tak ważna jest ciągłość funkcjonowania systemów pomiarowych. Jako pracownicy serwisu jesteśmy w pełnej gotowości na wypadek awarii i konieczności naprawy lub instalacji czujnika, który uległ zniszczeniu. Zespoły terenowe wykonują również pomiary hydrometryczne na stacjach wskazanych przez Biura Prognoz Hydrologicznych.
Szymon Wiener: Po każdej awarii, naprawie czy wymianie trzeba też zweryfikować poprawność pracy czujników pomiarowych. Robimy to, porównując wartości zmierzone z rzeczywistym stanem wody odczytanym na łatach wodowskazowych. Jeśli jest taka potrzeba, wykonuje się reset urządzeń, czasem konieczna jest wymiana akumulatora lub kalibracja czujników. Przejeżdżając obok stacji – czy to opadowej, czy hydrologicznej – sprawdzamy poprawność jej funkcjonowania. Czasami wystarczy odetkać wlot deszczomierza, innym razem poprawić mocowanie czujnika, wszystko zależy od sytuacji. Jak wspomniał Mateusz, podczas powodzi dostęp do danych jest niezwykle istotny. To na ich podstawie możliwe jest m.in. częściowe określenie przebiegu wezbrania w niżej położonych odcinkach rzeki.
W trakcie powodzi realizujecie wraz ekipami hydrologicznymi również ręczne pomiary w terenie. Skąd taka potrzeba?
SW: Automatyzacja jest bardzo wygodna, a współczesne urządzenia hydroakustyczne mogą pracować nawet przy wysokim stanie rzeki. Niestety, podczas powodzi wody są silnie zanieczyszczone. Niesione przez nurt ziemia, roślinność i inne obiekty rozpraszają i blokują wiązki emitowane przez przetworniki takich urządzeń jak ADCP. Jedynym rozwiązaniem jest pomiar ręczny za pomocą „staromodnego” młynka hydrometrycznego.
MK: W trakcie wrześniowej powodzi warunki były tak trudne, że w niektórych sytuacjach nie byliśmy w stanie wykonać pomiaru żadnym z dostępnych urządzeń. Często korzystaliśmy z wyciągów mostowych i bomb z młynkiem hydrometrycznym, zrzucanych na uwięzi do nurtu rzeki. Tylko w ten sposób można było określić przepływ dla danego cieku, a takie informacje są niezbędne do właściwego prognozowania przebiegu fali wezbraniowej.
Na jakim obszarze działał wasz zespół?
SW: Staraliśmy się dobierać obszar prac w sposób umożliwiający dojazd. Ekipy pomiarowe poruszały się w terenie, gdzie część szlaków komunikacyjnych była już niedostępna. Każdy więc skupiał się na innym obszarze. Mi przyszło realizować pomiary w zlewniach rzek Biała, Osobłoga, Złoty Potok, Stradunia, Prudnik, Biała Głuchołaska i Nysa Kłodzka.
MK: Z kolei nasz zespół działał głównie na terenie województwa opolskiego, w zlewniach rzek Białej Głuchołaskiej, Nysy Kłodzkiej i Odry. Natomiast szczegółowy dobór lokalizacji pomiarowych odbywał się na miejscu, również biorąc pod uwagę kwestie bezpieczeństwa pracowników.
Ile czasu spędziliście w terenie?
SW: Do Głuchołaz dotarłem w piątek, 13 września, około godziny 20, ze względu na konieczność usunięcia awarii na tamtejszej stacji hydrologicznej. Praca stricte pomiarowa rozpoczęła się w sobotę rano i zakończyła w piątek 20 września. Czasowo wyglądało to bardzo różnie, w piątek zakończyliśmy działania dopiero po północy, w pozostałe dni schodziliśmy do bazy o 18, a czasem o 22.
MK: Ja z kolei pracę rozpocząłem w niedzielę, 15 września, a zakończyłem w piątek 20 września, kiedy woda wezbraniowa na terenie województwa opolskiego była już ustabilizowana i zaczęła w wielu miejscach wykazywać trend malejący. Przez ten cały tydzień zespoły pracowały w zasadzie nieprzerwanie, od świtu do zmierzchu.
Za pośrednictwem mediów każdy z nas mógł śledzić te niezwykle dramatyczne wydarzenia. Co wy zastaliście na terenach objętych powodzią.
SW: Przez pierwszych kilka dni spotykaliśmy działające na miejscu służby – straż, policję – ale niestety również bardzo dużo osób postronnych, które chciały zobaczyć powódź. Jednak już od poniedziałku (16 września) większość miejsc, do których docieraliśmy stało pod wodą. Dojmujący był widok ogromu zniszczeń i ludzi próbujący uratować to, co jeszcze nie zostało zalane. Do części stacji hydrologicznych nie mogliśmy się zbliżyć, ponieważ woda odcięła dostęp na 200-300 metrów. Tu z pomocą przychodziły drony, którymi można było podlecieć blisko stacji i przynajmniej odczytać stan z łaty – jeśli jakiekolwiek ocalały lub nie skończył się ich zakres. Staraliśmy się też pomagać mieszkańcom. Udało nam się wyciągnąć samochód, który utknął w błocie. W kilku miejscach zdołaliśmy nawiązać rzędną prognozowanej wody i zaznaczyć na murze spodziewany poziom wezbrania. Była też sytuacja, w której mieszkańcy pomagali nam zabezpieczać sprzęt uszkodzony podczas powodzi. To były takie małe gesty, ale bardzo życzliwe i potrzebne. W Głuchołazach woda szybko opadła. Kilka godzin po kulminacji większość ulic była już przejezdna. Mieszkańcy pomimo tej całej tragedii nie mieli do nas pretensji, gdy chodziliśmy między nimi i po ich posesjach, zaznaczając rzędne „wielkiej wody” kilka godzin po tym, jak zalało dobytek ich całego życia.
MK: Był duży chaos informacyjny i wiele emocji. Wszystko działo się bardzo szybko. Bywało, że droga którą dojechaliśmy do miejsca pomiaru za chwilę znajdowała się pod wodą i trzeba było szukać innej. Ogrom zalanych terenów, zarówno tych miejskich, jak i użytków rolnych, łąk itd., pokazał jaką siłę miała ta powódź. My również byliśmy świadkami mobilizacji mieszkańców, którzy własnymi rękami i całymi godzinami walczyli o swój dobytek, o miejscowość, czy dzielnicę. To był niezwykle budujący znak solidarności i wzajemnej odpowiedzialności.
Jak bardzo niebezpieczna jest wasza praca. Czy zdarzają się sytuacje trudne, zagrażające życiu lub zdrowiu?
SW: Praca w warunkach powodziowych zawsze wiąże się z ryzykiem. Gdy wykonujemy pomiar z wykorzystaniem wyciągu mostowego, nigdy nie wiemy, co płynie pod powierzchnią mętnej wody. Podczas tych wrześniowych wyjazdów kilkukrotnie dochodziło do sytuacji, w których przedmioty niesione z nurtem uderzały w linę będącą częścią wyciągu mostowego. Naturalnym odruchem jest wtedy ratowanie sprzętu, a przecież przy tak dużej prędkości przepływu (4-5 m/s) każdy przedmiot uderzający w linę lub sondę ciężarkową o wadze 50 kg, którą nazywamy „bombą”, powoduje wystrzał wyciągu mostowego w górę. Zagrożenie jest oczywiste. Tym razem wszystko skończyło się dobrze, ale widząc deski poprzecinane linką od wyciągu, człowiek zdaje sobie sprawę, że w przypadku płynącego drzewa szkody mogłyby być znacznie poważniejsze. Podstawa to mieć oczy dookoła głowy i przewidywać, co może się stać. Chociaż nie zawsze jest to możliwe. 15 września w przeciągu 10 minut woda powodziowa odcięła nam drogę powrotną ze stacji Prudnik. Ostatecznie po kilku godzinach jazdy przez lasy i pola udało się nam wydostać z pułapki, tylko dzięki temu, że na tych terenach woda zaczęła opadać.
MK: Bardzo niebezpieczne są pomiary z łodzi. Przy tak spiętrzonej wodzie trzeba cały czas uważać na pływające i stałe przeszkody. Niezwykle łatwo o uszkodzenie steru albo burty, nie mówiąc o wypadnięciu z łodzi, co może się po prostu skończyć tragicznie. Również wchodząc do wody, gdy trzeba się przedostać na drugi brzeg, oczyścić łatę wodowskazową, należy zachować maksymalną ostrożność. Nie mamy nigdy pewności czy nie doszło do pogłębienia dna lub naniesienia niebezpiecznych przedmiotów. Często dojście do samej stacji lub fragmentu rzeki, w którym wykonujemy pomiar hydrometryczny, wymaga przedarcia się przez gęstwiny krzaków i roślinności – łatwo w takiej sytuacji natrafić na niezabezpieczoną studzienkę kanalizacji deszczowej czy przepusty wodne rowów melioracyjnych.
Jakie są największe trudności podczas prac w terenie? Logistyka? Komunikacja? A może coś innego?
SW: Z mojej perspektywy występowały dwa problemy. Pierwszy to dojazd. Podczas gdy w normalnych warunkach dotarcie z jednej stacji do drugiej zajmuje kilkadziesiąt minut, w trakcie powodzi trzeba na to poświęcić nawet 2-3 godziny. Miałem taką sytuację, że musiałem posiłkować się numerycznym modelem terenu, żeby zweryfikować położenie wzniesień, którymi dałoby się dotrzeć do profilu pomiarowego. Drugi problem to sprzęt. Okazało się, że nie dysponujemy urządzaniami, które są w stanie zmierzyć to, co spotkaliśmy w Głuchołazach. Śmiem jednak twierdzić, że taki sprzęt po prostu nie istnieje. I nie chodziło tu tylko o prędkość czy ilość wody, ale o to co ona ze sobą niosła. Kłody drewna i całe drzewa, okna, drzwi, meble, przedmioty codziennego użytku, ogromną ilość ziemi i roślinności. Nawet najnowocześniejsza aparatura pomiarowa nie poradziłaby sobie w takich warunkach. Jedyne co dało się zrobić, to orientacyjnie zweryfikować powierzchnie przekroju koryta i prędkość przepływu.
MK: Zgadzam się, że komunikacja i czasy przejazdu są kluczowe. Zerwane mosty czy nieprzejezdne drogi to problemy, które trzeba na bieżąco rozwiązywać. Po tegorocznej powodzi mamy również wiele wniosków, jeśli chodzi o sprzęt. Powódź zawsze jest tragicznym zdarzeniem, ale tylko w jej trakcie możemy sprawdzić, jak dobrze jesteśmy przygotowani jako służba do działań w terenie. Te wrześniowe doświadczenia z pewnością przełożą się na naszą skuteczność w przyszłości.
Czy w kolejnych dniach zespoły pracowały w innych regionach objętych powodzią?
SW: Oczywiście. Na Odrze było typowe „gonienie” fali powodziowej i „łapanie” przepływów w danych przekrojach. Ekipa pomiarowa SHM Opole „odprowadziła” Odrę na Dolny Śląsk, tam zadania realizował zespół z WPHM Wrocław. W międzyczasie odwiedzaliśmy profile w różnych zlewniach, aby zebrać jak największą ilość danych.
MK: Fala wezbraniowa „przemieszczając się w dół rzeki” powodowała dalsze duże straty i zniszczenia, dlatego konieczne były pomiary hydrometryczne weryfikujące prognozy z modeli numerycznych. Pracownicy zespołów terenowych z Wrocławia, Zielonej Góry czy Gorzowa Wielkopolskiego zakończyli swoje pomiary dopiero tydzień po nas.
Dziękuję za rozmowę i fantastyczną pracę, którą wykonaliście.